Przed świętami internet staje się czymś w rodzaju miejskiej poczty pantoflowej na temat bożonarodzeniowych jarmarków. Jedni oglądają recenzje dla rozrywki, inni traktują je jak drogowskaz przed wyjściem z domu. Każde nowe nagranie potrafi wylansować dane stoisko albo zniechęcić do konkretnych miejsc. Dlatego sezonowe testy zawsze wywołują emocje, bo kręcą się wokół tego samego pytania. Gdzie jest jeszcze tradycja i przyjemność jedzenia, a w którym miejscu czeka nas wszystkich zwykły „skok na kasę”?

Pierogi pełne rozczarowań

Maszkowska zaczęła od klasyki, którą na jarmarkach zamawia się najczęściej. Wybór padł na pierogi za 35 zł. Już po pierwszych kęsach stwierdziła, że danie wyglądało i smakowało tak, jakby wylądowało w zbyt dużej ilości tłuszczu. Farsz i dodatki nie uratowały sytuacji, a samo ciasto miało być przesuszone i trudne do jedzenia. W jej ocenie wyszło jak co roku. Jest drogo, a wrażenia kulinarne nie nadążają za ceną. 

Pajda wstydu ze smalcem

Jeszcze ostrzej potraktowała kolejny jarmarkowy hit, pajdę ze smalcem, też za 35 zł. W porównaniu z pierogami okazała się totalną klapą. Według niej kiełbasa ociekała tłuszczem, cebula była raczej podgotowana niż porządnie podsmażona, a smalec smakował jałowo. W pewnym momencie padły nawet ostre słowa, że sprzedawanie czegoś takiego byłoby dla niej zwyczajnie wstydliwe. To najmocniejszy punkt całej recenzji, który błyskawicznie poniósł się po sieci. Pajda okazała się zdecydowanie lepsza (i tańsza) na jarmarku w Warszawie.  

 

Co warto zjeść na jarmarku we Wrocławiu?

Nie wszystko jednak dostało po głowie. Nathallae pochwaliła grillowany ser z żurawiną za dobry balans słonego i słodkiego oraz kilka pozycji z Pierogarni prowadzonej przy Rynku 26. Wyszło na to, że najlepsze wrażenie zrobiły rzeczy najprostsze, bez wielkich obietnic „premium”. Mimo tych plusów rachunek i tak zabolał. Za barszcz z uszkami i pierogi zapłaciła łącznie 63 zł, a łącznie wydała 212 zł. W jej podsumowaniu to poziom cen mocno oderwany od jakości. 

Książulo też nie oszczędza jarmarków

Jarmarki od paru lat ocenia też uczciwie Książulo. Co sezon wprost mówi, gdzie jest „paździerz”, a gdzie da się zjeść coś wartego ceny. Bywa bezlitosny, co nieraz wywoływało burze w miastach i dyskusje o tym, czy jego filmy odstraszają turystów, czy raczej zmuszają organizatorów do refleksji. Sam twórca pokazywał też, że ten mechanizm nie jest tylko polskim problemem. Na zagranicznych jarmarkach, np. w Niemczech potrafi być podobnie drogo i podobnie przeciętnie - lub jeszcze bardziej, bo frytki nie są świątecznym daniem. U nas za to często jest jedynie ich namiastka.

W wielu europejskich miastach jarmarki są masową imprezą, w której liczy się regularny przepływ ludzi, proste jedzenie, które można przygotować szybko i sprzedać z wysoką marżą. Ma być „dla wszystkich”, w założeniu raczej tanio w produkcji i byle jak niż pracochłonnie i wybitnie w smaku. Sucha, czasami śmierdząca kapusta kiszona z plastikowego wiaderka i inne gotowce, które Książulo już wiele razy pokazywał, to u nas niestety codzienność. A i tak tłumy przychodzą, bo atmosfera, światła, zapach pierników i poczucie bycia w centrum świąt wygrywają ze zdrowym rozsądkiem.